Joanna Braun

Joanna Braun (ur.1942r. w Warszawie); scenograf i malarz. Absolwentka krakowskiej ASP - Wydział Malarstwa i Grafiki, dyplom na Wydziale Scenografii u prof. A. Stopki. Znana jest polskiej publiczności teatralnej, jako znakomity scenograf zarówno teatrów lalkowych, jak i dramatycznych.

Ludzie i przestrzenie

Na początek roku akademickiego i początek sezonu teatralnego chciałabym trochę o teatrze jako o sztuce relacji. Nie tyle relacji aktor- widz, to zdarza się ( o ile się zdarza) na końcu. Ale, co wydaje mi się równie interesujące, o przebiegu, złożoności relacji na etapie koncepcyjnym, realizacyjnym. Jak. porozumiewamy się między sobą, aby w końcu móc porozumieć się z kimś z drugiej strony, z obcym.
Za każdym razem inaczej- to pewne i nie ma żadnych reguł, prawidłowości, a metody sprawdzone doświadczeniem zawodzą. To za każdym razem historia innego spotkania, o innej dynamice, temperaturze, innym tempie i skuteczności pokonywania wzajemnych nieufności, często lęków. Przecież jest nas tylu: reżyser z resztą realizatorów, aktorzy, pracownie, technika sceny i kabiny i to jeszcze nie wszyscy. Ale nawet w tych rzadkich przypadkach, gdy jest to jedna osoba o wielu talentach, lub wielkiej mocy (najczęściej jedno z drugim)-porozumienie jest trudne, a materia działania delikatna. Krystian Lupa opowiada jak mu się układa z Krystianem Lupą scenografem: "Mam kłopot. On jest niezbyt zdolny, ciągle muszę go strofować, stać mu nad głową...W momencie, kiedy zaczynam robić scenografię, powstaje straszny konflikt między tym, który żąda, a tym, który robi. Nieprawdopodobny konflikt. Ten, który żąda, osiąga taki poziom rozkapryszenia i fochów, niezadowolenia..."
Porozumienie jest bardzo trudne. Materia- wiadomo- powstawanie czegoś z niczego, czyli z głowy, jak w starym dowcipie. Ale dowcipy zazwyczaj kończą się w momencie zderzenia z własną niemocą. A wtedy: pomożecie? pomożemy, albo nie.
Wtedy, gdy chcemy i jesteśmy w stanie pomóc- na jakich to się odbywa warunkach? Mogę się mylić, ale uważam, że wystarczy, żeby został spełniony jeden warunek - chcemy pomóc sobie. Wchodząc w aktywny układ, w grupę ludzi działających w różny sposób, a w jednym kierunku- zawsze pomagamy sobie.
I tu wyższość teatru nad innymi sztukami praktykowanymi w pojedynkę, ale i jego największa pułapka.
Dużo nas, a wszyscy razem wzięci- stymulowani przez reżysera i wzajemnie go stymulujący- splatamy kruchą, lecz silnie energogenną przestrzeń relacji. To ważne, że razem. Jak ważne tak trudne.
Całe moje długie życie zawodowe podpisuję się pod projektami, które wykonują inni. Uprawiam sztukę cudzymi rękami. A żeby tylko rękami! Na nic mi najbieglejsze ręce stolarza, ślusarza, krawcowej bez ich głowy. I długo trwało, zanim nauczyłam się w naszej współpracy- nie cenić na pierwszym miejscu wiernego czytania projektów. Wierność cnotą z najwyższej półki, ale napędzana i testowana dynamiką dialogu ma szansę na dalej, wyżej, może głębiej... Konkretnie: tylko wtedy jestem zadowolona z realizacji, gdy jest w niej coś nieprzewidywalnego, coś czego sobie w najśmielszych marzeniach nie umiałam wyobrazić. Projekt zyskuje swe ciało w 3-cim wymiarze i jest to ciało wielu ojców.
Jest i 4-ty wymiar- wymiar oddechu. Aktor i ożywienie martwego kostiumu, rekwizytu, lalkinielalki. Wrażliwy widz- a dla takiego tylko warto się męczyć-dostrzega, czuje coś takiego jak oddech przestrzeni, światła, dźwięku. W czasie mojej dwuletniej pracy w teatrach meksykańskich zetknęłam się z świetnym scenografem Alejandro Luna. Mówił o sobie: albo wymyślam cały świat na nowo, albo jestem tym, który stara się świat wymyślony przez reżysera wyrysować w rysunkach technicznych. Dwa w jednym: najwyższa pycha i najniższa pokora. Nie ukrywam, że to mi zaimponowało. Ten sam Alejandro w trudnej współpracy z reżyserem, z którym dotychczas dogadywał się łatwo, po odrzuceniu kolejnej 4-ej, 5-ej propozycji zawołał z latynosko- faustowskim żarem: czego chcesz od mojej duszy?! Nie muszę dodawać że ów bardzo uduchowiony spektakl, który w końcu w bólach poczęli nie szedł na skróty, czyli nie poszedł na marne.
Kiedy indziej znów: moja przyjaciółka aktorka, gdy po latach doczekała się obsady w spektaklu wymarzonego reżysera- przed rozpoczęciem prób pokłóciła się z całą rodziną, aby wolna od trosk i obowiązków móc mu się oddać bez reszty. Przykład krańcowy, ale wymowny. Miłosna relacja daję-biorę i obie strony czerpią, a rodzina przeczeka.
W dowolnej pracy, nie tylko zespołowej efekt zależy przecież od kompetencji i dobrej woli każdego jednego, ale to jeszcze nie wyczerpuje całej złożoności relacji; te faustowskie zagrożenia duszy, miłosne oddania, fale rozkapryszenia, zawziętych animozji, namiętnych adoracji, pokory i pychy w naprzemiennych przypływach...
Nie wiem dlaczego tak się dzieje, dlaczego tak nas to kręci, to chlastanie się-zmiennymi w kierunku i temperaturze- odczuciami. Jest tyle spokojniejszych zajęć...Pewno nie o spokój tu chodzi, a o co?
Reżyser, z którym pracowałam w Meksyku ( znowu Meksyk, ale to wyraziste przykłady) każdą premierę odpokutowywał szpitalem i za każdym razem diagnoza była poważna. Sama często po premierze- szczególnie pod koniec sezonu- bardziej nadaję się do rehabilitacji psychiatrycznej, niż do następnej roboty; kończy się wakacyjną odnową, ale najwyraźniej relacje przekroczyły bezpieczny poziom intensywności. Ucieleśnianie miraży kosztuje.
Niedawno po raz któryś obejrzałam film Wendersa: Buena Vista...Twarz Ibrahima Ferrera po koncercie w Carnegie Hali wzrusza i daje do myślenia. Osiągnął wszystko, nie sam- w grupie mu podobnych, ale to nie spełnienie podpatrzył Wenders w tym momencie. Owszem, spełniło się, ale to tylko i aż tyle znaczy, że nic nie ma na zawsze. Spełnia się, ale to tylko pełna blasku i lekkości chwila. Droga do spełnienia trwa dłużej niż chwilę i ona- ta droga, jaka by nie była upiorna- nadaje jej wartość. Światła gasną i co dalej? skąd przyszliśmy? dokąd idziemy?- do znudzenia powtarzane pytania. Odpowiedzi tyle ile pytających. Powiedziano już prawie wszystko, ale to "prawie" to furtka dla nas.
A może to wszystko jest dużo prostsze, nie aż tak ryzykowne, tak niebezpieczne dla psychicznej równowagi? Istnieje przecież rzetelne zawodowstwo, które daje pewne gwarancje i już choćby dlatego nie należy go lekceważyć. Rzecz w upodobaniach.
Miałam takie doświadczenie: jedna realizacja po drugiej w tym samym sezonie. Pierwsza: reżyser- błyskotliwy, wręcz brawurowy zawodowiec, warsztat w jednym palcu, ale i wyobraźnia bez granic, taki co to zrobi fascynujący spektakl z książki telefonicznej i jeszcze nim odniesie wszechświatowy sukces. Drugi ponury, ambitny nerwus, niepewny siebie i przez siebie wybranych współpracowników, poszukujący, ale i wycofujący się ze zbyt kłopotliwych poszukiwań. Do dzisiaj nie wiem czego szukał, może sukcesu. Nie oceniam, lecz muszę wiedzieć w co wchodzę i wiem, że będę wiedziała, tylko do pewnego momentu. Niespodziewanie fala się podnosi i trzeba sprostać żywiołowi relacji, który ma prawo trochę nas poturbować, ale gdy opadnie ukaże nam- być może- teren wcześniej nienazwany. Być może- żadnych gwarancji.
Rzecz w upodobaniach; można omijać bestię, nie tracić z oczu horyzontu sukcesu, a sukces ułatwia, oj, jak ułatwia, można się na dobre rozmarzyć.. .ale reżyser, z którym pracowałam najwięcej mówił- nie mam czasu na rzeczy łatwe. Jak w przypadku współpracy z pracowniami- cieszą mnie rozwiązania niesprawdzone doświadczeniem, a to nieprzetarta droga, nie daje gwarancji. Na pewno teatr bez słów- balet, pantomima, teatr tańca, ale i teatr lalki i aktora-żaden z nich nie znajduje się przy drodze pierwszej kolejności odśnieżania. Co jakiś czas próbuję teatru bez słów, ale między sobą porozumiewamy się słowami- może to błąd?! Słowa, słowa, słowa- na każdym etapie dogadywania się! - całe próby przegadane,! a po próbach, w podgrupach dalej... i prawie do rana!
Aż spełnia się- pierwszy montaż całości i sytuacja ma rację, albo nie, w obydwu wypadkach- wreszcie można zamilknąć. Potem premiera i czy rację ma publiczność? Która? Ta która poddaje się spektaklowi, wchodzi w jego nurt, pozwala się nieść? Czy ta nieufna, szukająca potwierdzeń własnych antycypacji, tropiąca nieczytelność? O czym to jest?- pyta obrońca czytelności. A o czym ty jesteś?- odpowiada pytaniem ten, który się poddał. Chciałabym tu podeprzeć się cytatem z Italo Calvino- jednego z moich ulubionych pisarzy:
"Oczekuję od czytelników, że odnajdą w moich książkach coś, o czym nie wiedziałem, lecz mogę tego oczekiwać tylko od tych, którzy spodziewają się znaleźć w lekturze coś, o czym sami nie wiedzieli."
To było bardzo niedawno- dwa spektakle bez słów o różnych tematach, w tym samym (prawie) składzie realizatorów, w innych teatrach, siłami innych pracowni, innych aktorów.. Dokładnie rok dzieli jedną premierę od drugiej- wydania poprawionego i uzupełnionego: przy drugiej doszedł choreograf; potwierdził bliskość teatru lalek i teatru tańca, ale też skompromitował nasze gadulstwo- prawie nie mówił.
To wszystko przykłady na co? Nie wiem na co- na to, że może być różnie..?, bo tak naprawdę nie chodzi o podobieństwa, czy rozróżnienia gatunków, tylko mam takie niejasne, choć coraz mocniejsze przekonanie, że słowo zamyka, milczenie otwiera. Także w teatrze-otwiera przestrzenie nieokreślonych przeczuć, dawno zaniedbanych wspomnień, niekontrolowanych skojarzeń.
I to jest teren spotkania bardzo niepewny, trudny, ale -jestem przekonana-warto. Dwa lata temu widziałam tutaj, na festiwalu pokaz studentów I-ego roku: "Nasze- Wasze." Teatr przedmiotu, właśnie bez słowa, studenci deklarowali swoją wiarę, że tą formą można mówić o wszystkim. Przekonali mnie i ośmielili do własnych prób. Scena wbijania noża w brzuch osłonięty bochnem chleba zapadła mi głęboko i na długo, poruszyła aż do bluźnierstwa; po co wielkie szekspirowskie monologi, skoro cisza....! No tak- reszta jest milczeniem. Nie czytam gazet, nie słucham radia, nie oglądam telewizji, gdy zbliża się premiera; najczęściej jestem poza domem, co też tłumaczy zmianę obyczajów. W końcu wracam, staram się wrócić i wtedy szok -nóż w brzuch na każdej stronie, w każdym serwisie, dzienniku, wiadomościach...Róbcie teatr, nie wojnę-orędowałabym, gdyby mnie ktokolwiek zechciał posłuchać. Stworzyliśmy sobie azyl, a może to obóz pracy przymusowej- nieważne, że przymus z wewnątrz- tym niemniej przestrzeń naszych relacji, to przestrzeń domowa, prawie rodzinna, z wszelkimi rodzinnymi sympatiami i animozjami. Lubimy się i warczymy na siebie w zmiennych porywach: kocham- nienawidzę. Czasem dom ten niebezpiecznie przypomina dom bez klamek, kiedy indziej poligon sportów ekstremalnych, często gabinet terapii grupowej, czasem- i to jedna z jego zdrowszych wersji- plac zabaw dziecięcych. Wyznać się w którym akurat jesteśmy to trzymać adrenalinę na wodzy, w bezpiecznych, dolnych rejestrach. Niewykonalne- a z drugiej strony po co, skoro to lubimy.